Moi Drodzy Przyjaciele
 
Pozdrawiam Was serdecznie z dalekiej Masansy. Jestem jeszcze nieco oszołomiony afrykańską odmiennością. Wszystko dla mnie jest nowe i inne począwszy od ponad 30 stopniowej różnicy temperatur (w dzień mojego przylotu). Afryka w tym czasie (pora deszczowa) jest niesamowicie zielona. Kukurydza zasiana po pierwszych deszczach już za niedługi czas będzie się nadawała do zbioru, a na razie jej wysokie tyki są ozdobą prawie wszystkich okolicznych pól.

  
Moja podróż do Zambii przebiegła bez problemów. Razem z księdzem Andrzejem z diecezji sandomierskiej, który leciał razem ze mną o 3.30 w poniedziałek rano w Centrum Formacji Misyjnej odprawiliśmy Mszę i jeden z obecnie przygotowujących się księży tam zawiózł nas na lotnisko. Samolot lecący z Amsterdamu do Lusaki był tylko w połowie zapełniony, więc miejsca było bardzo dużo na wygodne ułożenie się, co miało znaczenie w czasie jedenastogodzinnego lotu.
 
Na lotnisku w Lusace spotkała nas wielka niespodzianka. Mimo bardzo później pory, bowiem przylecieliśmy pół godziny przed północą, czekał na nas nie tylko ksiądz Zenon, ale i sam biskup diecezji Kabwe Clement Mulenga. Po zakończonej dzień wcześniej Konferencji Episkopatu Zambii, został na cały dzień w stolicy, by nas powitać.
 
Już jadąc w nocy mogłem poznać, że Lusaka się przez ostatnie trzy lata zmieniła. Do dzielnicy Makeni, w której jest dom dla misjonarzy, prowadziła asfaltowa droga, a pamiętam, że była to pełna kurzu gruntówka. Następnego dnia mogłem się przekonać, że Lusaka jest także czystsza, zdecydowanie na ulicach jest mniej śmieci. Widać także w różnych miejscach prowadzone rozmaite prace drogowe, powstają nowe budynki. Minusem jest, że przybyło samochodów i czasem miasto jest po prostu zablokowane.
 
We wtorek przed południem odwiedziliśmy Urząd Emigracyjny, gdzie odebrałem czekające już na mnie pozwolenie na podjęcie pracy duszpasterskiej w Zambii. Potem udaliśmy się na obiad do jednego z polskich księży pracujących w Lusace, który poczęstował nas kotletami z … krokodyla. W Zambii nic nadzwyczajnego, gdyż nawet blisko Lusaki jest jedna z farm, na której hoduje się te sympatyczne zwierzątka.
 
Zambia to kraj ogromnych kontrastów. Po obiedzie i niewielkich zakupach próbowaliśmy wyjechać z Lusaki, ale z powodu ogromnych korków zajęło nam to grubo ponad godzinę. Jednakże tego samego dnia, jadąc do misji w Mukonchi musieliśmy włączyć napęd na 4 koła, bowiem gruntowa droga po deszczu zmieniała się miejscami w pas błota biegnący przez busz.
 
Następnego dnia zatrzymaliśmy się w Kabwe, gdzie ksiądz Zenon załatwił mi zambijski dowód osobisty. Nie muszę się więc już wszędzie legitymować się polskim paszportem. Ciekawostką może być, że wszystkie formalności, razem ze zrobieniem zdjęcia, zajęły nieco ponad pół godziny.
 
Do misji w Masansie dotarliśmy z księdzem Zenonem krótko po 16.00, czyli prawie idealnie, bowiem Msza zaplanowana była na 16.30. Wtedy już przeżyłem pierwsze powitanie w mojej nowej parafii, bardzo serdeczne zresztą. Dowiedziałem się, że teraz będę nazywał się „Fada Mariko” – tak w języku bemba brzmi moje imię.
  
W czwartek zacząłem poznawać Masansę i okolice, towarzysząc księdzu Zenonowi w odwiedzinach chorych. Nie sam zresztą, bowiem zawsze w tych odwiedzinach bierze udział grupa modlitewna, która na dodatek potrafi czasem bardzo konkretnie zainterweniować. Na przykład, kiedy trzeba zmobilizować rodzinę, aby zajęła się starszą, czy schorowaną osobą.
 
Piątek był dla księdza Zenona dniem urzędowania w Kancelarii Parafialnej. Ja chciałem ten czas wykorzystać na ćwiczenie z nim czytania tekstów mszalnych w języku bemba, ale interesanci ciągle przychodzili i niewiele z tego wyszło. Po południu przewodniczyłem Mszy, ale akurat nie był to wielkie wyzwanie, bowiem w piątki odprawia się w Masansie Mszę w języku angielskim.
  
W sobotę odwiedziliśmy dwie stacje misyjne. Wyruszyliśmy z Masansy około 8 rano, a wróciliśmy przed 18-stą. Niby tylko odprawiliśmy dwie Msze, ale jak się dołoży całą podróż i to że przez 10 godzin byliśmy na nogach, to można zrozumieć nasze zmęczenie. Nie było to na dodatek ostatni punkt programu, bowiem ksiądz Zenon obiecał jeszcze młodzieży wyświetlenie filmu o świętym Janie Bosko. Tak więc poszliśmy spać po północy.
 
Niedziela, to był dzień mojego oficjalnego powitania w parafii. Msza, która rozpoczęła się o 8.30, z tradycyjnymi tańcami i śpiewami trwała trzy i pół godziny, a parafianie okazali niezwykłą hojność. Dostałem między innymi dwie kury, dziewięćdziesiąt jajek, mnóstwo owoców i chyba z pięć kilo pomidorów. Ja przekazałem parafii kielich mszalny, jaki otrzymałem od księdza Arcybiskupa Wiktora, a który ofiarowali górnicy z Chwałowic.
  
Kiedy liturgia dobiegła końca nie było czasu na dłuższe konwersacje, bowiem czekała nas jeszcze Msza w jednej ze stacji, na szczęście oddalonej o niespełna godzinę drogi. Ta Msza to dopiero było doświadczenie. Niewielka kaplica w buszu, kryta blachą – taki piekarnik, ale ludzie pełni entuzjazmu. Tak radosnego przeżywania liturgii to my możemy się od nich uczyć. Po Mszy oczywiście poczęstowano nas nishimą (tradycyjna potrawa Zambijczyków z kukurydzy, albo sroga) i był to nasz pierwszy posiłek tego dnia. Do domu wróciliśmy przed 17-tą.
 
Drodzy Przyjaciele
 
Chciałbym bardzo serdecznie podziękować Wam wszystkim za modlitwę. Czuję tu w Zambii jej moc i tym wszystkim, co tutaj przeżywam, widzę jej owoce. Bóg zapłać również za wszelkie ofiary, jakimi wspomogliście mnie i misje. Bez materialnego wsparcia nie było by łatwo tu pomagać, nie mówiąc o rozwoju prowadzonych już dzieł.
 
Pamiętam o Was w modlitwie. W każdy poniedziałek odprawiam Mszę świętą za wszystkich moich przyjaciół, dobrodziejów i wszystkich, którzy wspomagają dzieło misyjne Kościoła. Wy macie w tej modlitwie szczególne miejsce.
 
Pozdrawiam Was cieplutko.
Ks. Marek